8.26.2015

Bartek

Nauczyłem się (nie) być sobą.



Pamiętam, że wiał silny wiatr, a strugi deszczu spływały niczym rzeka z szyb samochodu. Połamane gałęzie utrudniały nam podróż. Od samego początku wiedziałem, że podróż przez las to beznadziejny pomysł, jednak decyzji ojca nie wolno krytykować. Było zimno i śmierdziało wilgocią. Radio już dawno temu przestało działać. Siedziałem na tylnym siedzeniu i starałem się nie myśleć o tym, co przeżywa tata. Z jego ust wydobywały się same przekleństwa. Widziałem jak jego drżącym dłoniom coraz trudniej opanować kierownicę.
- Widzę światła! Podjedź tam - powiedziałem zauważając jakiś dom.
Tata wyglądał na zdziwionego, ale posłuchał mnie i stanął na podjeździe domu.
- Kto buduje dom w środku lasu? - zapytał podejrzliwie.
Wzruszyłem ramionami. Nie obchodziło mnie to. Marzyłem, by usiąść i odetchnąć suchym, ciepłym powietrzem. Otworzyłem drzwi samochodu, ale wiatr natychmiast sam je zamknął. Tata się zaśmiał, ale skarciłem go wzrokiem. Pchnąłem je ponownie i zahamowałem plecakiem. Wysiadłem i zadzwoniłem domofonem. Ojciec chwilę później stanął obok mnie. Deszcz utrudniał widoczność, ale byłem pewien, że nie stoimy przed chatką z drewna. Dom był duży, a światła paliły się we wszystkich oknach (trzynastu na moje oko). Ponownie wcisnąłem guzik domofonu. Byłem przygotowany na odmowę. Bogacze nie przyjmą tak po prostu mokrego chłopaka w glanach i jego chudego ojca do domu.
- Kim jesteście? - zapytał głośnik męskim tonem.
- Wędrowcami, których zatrzymał deszcz - odpowiedziałem.
Głośnik się zaśmiał.
- Wchodźcie, ale nie nadepnijcie na psa.
Bramka się otworzyła. Ojciec ruszył przodem. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do wejścia rosły idealnie przycięte wierzby. Było mi ich żal. Takie piękne, a mokną. Ja mogłem, bo nie byłem cudem, ale one...
- Co to za bydle!? - przeszkodził mi w rozmyśleniach głos ojca.
Przed drzwiami leżał ogromy rottwailer. Daszek chronił go przed deszczem, więc piesek smacznie spał.
- Raczej nie szczeniaczek - odpowiedziałem.
Przekroczyliśmy psa, a wtedy drzwi się otworzyły. O dziwo lokator przywitał nas uśmiechem. Tata przedstawił się za mnie i weszliśmy do środka.
Wewnątrz intensywnie pachniało cynamonem. Mimo zbyt wielu ozdób i obrazów dom wydawał się bardzo przytulny. Panowała tu idealna harmonia, która jednak miała w sobie nutę nieładu. To trudne opisać coś co jest czymś i jego przeciwieństwem, ale taki właśnie był ten dom. Biały, a jednocześnie czarny. Ciepły, ale jednak zimny. Wesoły, chociaż też smutny. Podobało mi się tu. Nie był to zwykły, nudny dom do jakiego przywykłem.
Domownik wysłał mnie i ojca do łazienek, i kazał się wysuszyć. Wychodząc wyczułem delikatną czekoladową nutę. Na stoliku stały trzy kubki kakao.
- Mieszka tu pan sam? - zapytałem schodząc po schodach.
- Jestem niewiele starszy od ciebie, więc nie nazywaj mnie panem - odpowiedział z uśmiechem. - Rodzice i siostra pojechali przygotowywać salę, jutro mamy ślub w rodzinie...
- Czy na pewno nie przeszkadzamy? - zapytałem siadając na ogromnym fotelu.
Korciło mnie, aby chwycić kubek i wypić całą zawartość duszkiem, ale powstrzymywałem się myślą, że patrzy na mnie kompletnie obcy chłopak.
- Siedzę sam od kilku godzin. Towarzystwo jest tym, czego potrzebuję. - odpowiedział z szerokim uśmiechem.
Skinąłem głową i zapatrzyłem się w wierzchołki butów. Kazał ich nie zdejmować, ale zupełnie psuły klimat tego pomieszczenia.
- Mieszkacie daleko stąd?- zapytał chcąc przerwać ciszę.
- Około sto kilometrów, jadąc skrótem - odpowiedział tata wychodząc z łazienki.
Usiadł na fotelu naprzeciwko mnie i dziwnie przyjrzał się moim butom.
- Skąd wracacie?
- Tata odwozi mnie z festiwalu. - odpowiedziałem szybko, zanim ojciec zdążył otworzyć usta.
- Burze w tym miesiącu dają popalić... - powiedział tata chcąc widocznie zmienić temat.
Genialny pomysł. Każdy kocha rozmawiać o pogodzie, przecież to najciekawszy temat jaki można wybrać.
Zauważyłem, że nas rozmówca mimo wszystko się uśmiecha, Wyglądał na bardzo miłą osobę. Poprawił dłonią jasny kosmyk włosów.
- Nie wygląda pan na jego ojca - powiedział nadal uśmiechając się.
Faktycznie, mnie i ojca więcej dzieliło niż różniło. Charaktery mieliśmy zupełnie inne, a jeśli chodzi o wygląd wewnętrzny pasowały nam jedynie te same, krzywe nosy. Pomijając to ojciec wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat, więc często nie wierzono mu gdy mówił ile lat ma jego syn.
Deszcz za oknem wciąż wykonywał swoją misję umycia świata. Ojciec i lokator ucięli sobie pogawędkę, a ja siedziałem i oglądałem zdjęcia wiszące na ścianie. Zdawało mi się, że jest tam wiele różnych osób, ale po chwili ujrzałem te same rysy twarzy. Lekko nie wierząc przyznałem, że osoba na zdjęciach jest mistrzem kamuflażu.
- Podoba ci się? - zapytał.
Skinąłem głową.
- To był mój projekt z psychologii. Chciałem wyjaśnić jak łatwo jest manipulować "pierwszym wrażeniem" na temat człowieka.
Dopiero po tych słowach zdałem sobie sprawę, dlaczego widziałem wiele innych osób na zdjęciach. Inne pozy, ubiór, miny, oświetlenie, postawa... Wszystkie te szczegóły tak bardzo odróżniały przedstawiane postacie. Na jednym smutek, a na innym gniew, kolejne przedstawiało osobę miłą, a jeszcze inne wredną.
- Chodzi o to, że jeśli się uśmiechasz to każdy chętniej zapyta cię o godzinę, niż gdy marszczysz brwi.
- Wyszło ci to świetnie - wymruczałem nie odrywając wzroku od fotografii. - A gdzie jest twoje normalne zdjęcie?
Zaśmiał się.
- Tu jest problem. Przez całe życie założyłem tyle masek, że nie potrafię dokopać się do mojej prawdziwej twarzy.
- Moim zdaniem taka umiejętność jest dobra. Za pomocą masek możemy kogoś nie urazić, ale delikatnie spławić... lub pocieszyć gdy sami jesteśmy smutni.
- Dobrze rozumujesz, podoba mi się to. Maski mają swoje wady i zalety, jak zresztą wszystko w naszym życiu. Moim zdaniem w tej całej maskaradzie najważniejsze jest nie zgubić siebie.
Spuściłem wzrok spoglądając na moje buty. Poczułem jak palą mnie policzki. Maski, maski, maski... 
- Znasz kogoś kto jest sobą? - zapytał mój ojciec.
Miałem ochotę zabić go za to pytanie. Chciałem stamtąd wyjść i biec w deszczu do domu. Mieć gdzieś mokre gacie i chłód.
- Po zobaczeniu mojego, projektu profesor jedynie kiwnął głową i powiedział znudzonym tonem: "Bartek, sęk w tym, że maski to my". Chodziło mu o to,  że każdy ma kilka osobowości i one są nami. Tak na prawdę nie istniejemy jako ja, ale jako my. Nie ma  żadnego ja. - po tych słowach lekko zmarszczył czoło - Nigdy nie zgadzałem się z tym czego nas uczył. Koleś to totalny pesymista. Wierzę, że istnieję ja, a nie my... Tam w środku, pod maskami...
Deszcz przestał padać dopiero następnego dnia. Obudziło mnie szczekanie psa. Lekko otworzyłem oczy. Bartek i tata siedzieli na fotelach i prowadzili zawziętą dyskusję na niezidentyfikowany temat. Nie pamiętam kiedy zasnąłem, ale wiem, że wcześniej długo myślałem na temat masek i bycia sobą. Wstałem z kanapy, a oni przywitali mnie z uśmiechem. Powiedziałem, że idę do samochodu
 i wyszedłem. 

Usiadłem na schodach przed domem. Bycie sobą jest niezwykle trudne. Od kilku lat nosiłem jedną maskę. Udawałem wrednego, kochającego rocka i metal nastolatka. Oglądałem jakiś głupi teledysk i powiedziałem "Będę jak oni", pamiętam to jak dziś. Z dnia na dzień zmieniłem wszystko co było mną i zastąpiłem tym czego naoglądałem się w internecie, telewizji i gazetach. Nie podobało mi się moje nowe ja, ale znalazłem nowych znajomych i czasami faktycznie czułem, że żyję. Festiwale, alkohol, prochy, dziewczyny, nieustanne kłótnie z rodzicami... To wszystko mnie nakręcało. Zacząłem zapominać o spokojnym chłopaku z niebieskimi oprawkami okularów, którym byłem. 
- Myślałem, że już jedziesz - zaśmiał się Bartek stając w drzwiach.
- Zastanawiam się czy zdjąć maskę - powiedziałem beznamiętnie.
- Czemu nie? Zdejmuj, tylko w łazience, nie chcę oglądać cię nagiego.
Zaśmiałem się. Pierwszy raz od dawna. Ten chłopak był nasączony pozytywną energią jak gąbka. 
- Mówię poważnie. Idź się przebierz i wyjmij te durne kolczyki... - otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale mnie uprzedził - Chyba mamy ten sam rozmiar. W łazience odłożyłem ci trochę ciuchów z moich "metamorfoz". Jestem niezwykle ciekawy jaki jesteś.
- Zaczynasz mnie powoli przerażać.
Znów się uśmiechnął. 
Pobiegłem do samochodu i wyciągnąłem ze schowka czarny futerał. Następnie poszedłem do łazienki.
- To głupie. - powiedziałem sam do siebie stając przed lustrem. 
W jeden dzień miałem znów stać się kimś kim byłem kilka lat temu. To niewykonalne. Usiadłem
i schowałem głowę w dłoniach. 

- To idiotyczne. - powtarzałem cicho.
Miałem tu wejść, przebrać się i już? Spojrzałem na futerał leżący na umywalce. Czemu jedna osoba miała skusić mnie do tego? Drżącą dłonią sięgnąłem w jego kierunku. 
- To nie takie trudne. - szepnąłem chcąc dodać sobie otuchy.
Otworzyłem go. Czekały na mnie. Moje okulary w niebieskich oprawkach.

6.19.2015

Ania

Nauczyłem się jak kruche jest życie.


Lata w szkole wspominam nijak. Zazwyczaj siedziałem w ostatniej ławce i rysowałem na marginesach. Nie miałem w zwyczaju odzywać się bez zapytania. Zazwyczaj nawet gdy znałem odpowiedzi na pytania, nie podnosiłem ręki. Należałem do tych osób, które przychodzą tu, aby wyjść. Ona była inna. Miała swoją pozycję w szkole, więc nigdy nie była sama. Zawsze otaczały ją przyjaciółki, a wszyscy chłopcy wkładali do jej piórnika liściki miłosne, Przyznam, że sam nawet jeden wysłałem. Napisałem w nim krótką rymowankę:

 ziemia kręci się wokół słońca,
 a ja pragnę cię bez końca.

Niezwykle romantyczne, przyznajcie. Ona jednak nie zwracała uwagi na żadne zaloty. Zdaję się, że z czasem przestało ją obchodzić  nawet, to z kim się "przyjaźni". Dziewczyny do niej przychodziły i od niej uciekały. Do dziś nie wiem jak udało jej się zdobyć tak wysokie stanowisko w hierarchii popularności. Była ładna, mądra i wygadana, jednak brakowało jej jednego - uczuć. Rzadko kiedy się śmiała, nigdy nie okazywała smutku, ani rozczarowania. Żyła, bo musiała. Mógłbym nazwać ją robotem, bo w moich oczach właśnie nim była.
Kiedyś na zajęciach technicznych przydzielono nas do jednej grupy. Byłem ja, ona i trzech chłopaków, którzy ciągle się jej podlizywali. Siedziałem jak zwykle i wykonywałem całą powierzoną mi pracę. Mieliśmy zrobić stolik do kawy. Wpadła na pomysł, aby na jego krajach wystrugać pnącza. Zajęła się tym sama. Muszę przyznać miała ogromny talent. Nożyk w jej dłoni poruszał się jakby był częścią jej ciała od zawsze. Przyglądałem się jak zwinnie porusza nadgarstkiem, wywija nim na wszystkie strony, delikatnie przyciska ostrze palcem, by każdy szczegół był dopracowany. W pewnej chwili nożyk upadł jej na podłogę. Schyliła się aby go podnieść, a fragment jej koszulki uniósł się lekko w górę. Wtedy zobaczyłem je. Wyraźne, fioletowe, a niektóre już pożółkłe. Kontrastowały z jej bladą cerą. Widać było, że każdy ma inny wiek. Miała pełno siników na brzuchu i plecach.
Od tego dnia obserwowałem ją. Zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, które kiedyś były dla mnie nieistotne. Uchylała się za każdym razem, gdy ktoś uniósł dłoń, nigdy nie ćwiczyła w krótkich spodenkach, zawsze przed pierwszą lekcją zażywała jakiś lek. Chciałem do niej podejść, zapytać, opowiedzieć o swoich obserwacjach, jednak nigdy nie była sama.
Coraz częściej nie chodziła do szkoły. Już nie ćwiczyła wcale. Była bledsza i chudsza. Po głowie krążyło mi mnóstwo pytań. Bałem się, że ktoś ją bije. Ma złą sytuację w domu... Sam nie wiedziałem po co tak się tym przejmuję. Dotychczas była dla mnie jedynie popularną dziewczyną z klasy.
Rok szkolny się kończył. Od kiedy ujrzałem jej siniaki minął zaledwie miesiąc. Jak co sobotę przed dwunastą wyszedłem z domu na trening koszykówki. Zawsze chodziłem tą samą trasą, jednak dopiero tego dnia dowiedziałem się gdzie mieszka. Wysiadała z samochodu. Jakiś starszy mężczyzna pomógł jej wstać. Była taka krucha w porównaniu do niego. Zacząłem iść szybciej w jej kierunku. Zobaczyła mnie i lekko się uśmiechnęła.  Nigdy nie podejrzewałem jej o to aby wiedziała kim jestem.
- Cześć... - powiedziałem niepewnie zbliżając się do niej.
- Hej, idziesz na trening? - zapytała mnie.
Stałem oszołomiony. Najpierw mnie rozpoznaje, a potem kojarzy fakt, że co sobotę chodzę jej ulicą. Pokiwałem głową i schowałem ręce do kieszeni. Mężczyzna, który pomagał jej wysiąść już dawno zniknął gdzieś w domu.
Mieszkała w dużym drewnianym domu z tarasem. Dookoła niego rosły ogromne świerki, a otaczał go murek z ciemnego kamienia. Było tu pięknie. Cicha okolica, kamienna droga zamiast asfaltu, drzewa zamiast latarni, zero porozrzucanych śmieci. Wszystko tak bardzo odbiegało od mojej brudnej kamienicy.
- Aniu, chciałbym cię o coś spytać...- powiedziałem lekko zmieszany, ona delikatnie skinęła głową - Skąd masz tyle siniaków?
Spuściła głowę i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Skąd wiesz? - zapytała.
- Kiedyś, gdy robiliśmy stolik zauważyłem... Później kilka razy widziałem na wf-ie. Nigdy nie chodzisz w krótkich spodenkach, ani koszulce z krótkim rękawem, nawet gdy słońce włącza tryb "Spalić Ziemianin - 40 stopni C". Gdybyśmy mieli zimę pewnie bym nic nie zauważył, ale jest czerwiec. Na dodatek jesteś bledsza i słabsza... - przerwałem na chwilę i zamilkłem - Czy ktoś cię bije? - zapytałem z końcu.
Pokręciła głową i pokazała abym usiadł na krawężniku. Zachwiała się gdy siadała, więc szybko ją podtrzymałem. Była lekka niczym niemowlak.
- Mam białaczkę - powiedziała po chwili milczenia.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Myślałem całkiem inną drogą. Nie wierzyłem nawet, że cokolwiek mi powie, a jednak. Nigdy nie przypuszczałem, że mi zaufa. Siedziałem teraz obok Ani, a ona wyznała mi, że jest chora. Oglądałem z mamą dużo filmów o raku, a chory bohater nigdy nie wychodził z nich cały.
- Umrzesz? - zapytałem.
Boże! Głupszego pytania nie mogłem zadać, ale nie wiedziałem co mam powiedzieć. Ona była idealna. Była kimś kto miał wszystko, ale zabrano jej to. Świat bawi się nami jak marionetkami. Czasami nie wierzę, że nie jestem tylko aktorem na jego nieskończonej scenie. Może gdzieś tam kosmici oglądają nas i myślą: "Ale chujowy dramat!".
- Każdy z nas kiedyś umrze. - odpowiedziała. - Być może tak miało być... Lekarze powiedzieli, że jeśli poddam się chemioterapii mogę odwlec moment gdy odejdę, ale po co? Nie da się uciekać w nieskończoność. Rodzice powiedzieli, że nie będą mnie zmuszać jeśli mam się zapierać.
Pokiwałem głową. Wiedziałem co miała na myśli. Dopiero dziś zobaczyłem jak bardzo się zmieniła. Jej lśniące blond włosy wyblakły. Skóra poszarzała. Sama ona zdawała się zapadać od środka. Miała wory pod oczami, które dziś nie były pokryte makijażem. Ubrania wisiały na niej niczym na ruchomym wieszaku.
- Idź już, spóźnisz się na trening. - powiedziała z uśmiechem.
Odprowadziłem ją do domu i ruszyłem w kierunku swojego. Nie miałem ochoty na trening, chciałem usiąść i pogrążyć się w dalszej refleksji na temat wielkiego teatru.
Nasza rozmowa trwała zaledwie pięć minut (z czego większą część patrzyliśmy sobie w oczy milcząc), a całkowicie zmieniła nasze stosunki. Ja nadal pozostałem milczkiem, a ona gwiazdą. Na przerwie dyskretnie wymienialiśmy spojrzenia. Patrzała na mnie, jakbym był jedynym który wie. Tak się czułem, chociaż wiedziałem, że wszyscy w szkole także wiedzą. Przyniosło jej to jeszcze większą popularność i tą sztuczna litość.
Trwało to długo. Gdy śmierć wyciągnęła rękę, Ania poczuła siłę do walki. Było już za późno. Żyjemy w dużym spóźnieniu względem decyzji świata.
Kiedy już stanąłem nad jej grobem wiedziałem już wszystko. Mój bukiet leżał pośród innych, a wraz z nim czekał też liścik. Napisałem dla niej kolejną rymowankę.

może świat to nie nasza scena
może właśnie taka jest życia cena

5.16.2015

Rozdział trzeci "Ja, Toivo"

W ciągu całego swojego życia nie czułem się tak źle. Nie potrafiłem otworzyć oczu, ani podnieść łapy. Moje ciało przeszywały dziwne drgania, jak wtedy gdy złapałem węgorza elektrycznego podczas polowania. Powietrze wokół mnie miało dziwny zapach. To nie był mój dom. Dookoła słyszałem głosy, było ich tak wiele, że nie mogłem zrozumieć co mówią. Brzęczało mi w uszach, a moje usta były suche jak podczas wędrówek po bagnach pustynnych.
- Słyszysz mnie? - zdołałem wyłapać jedno pytanie. Chciałem w jakiś sposób dać znak, że tak, ale nie mogłem się poruszyć.
- Słyszy nas. Jego mózg wysyła impulsy - powiedział inny głos.
Impulsy? To jakiś rodzaj komunikacji? Może jednak się poruszam, ale sam tego nie czuję. Spróbowałem znowu podnieść łapę. Nic. Naprężyłem z całej siły ciało, starając się otworzyć oczy. Nie panowałem nad swoim ciałem. Czułem tylko drgania. Przeszywały moje ciało maszerując od głowy do tylnych łap, a potem zawracały, jak gdyby odbite od ściany i tak w kółko. Nie ustawały.
- Wybudzamy go? - wyłapałem kolejne słowa.
Przecież nie spałem. Byłem tam, tylko nie wiedziałem jak im to pokazać. W normalnych warunkach pomachałbym łapą, albo wystawił język, ale nie mogłem!
Nagle poczułem potężne ukłucie w biodro. Wrzasnąłem z bólu. Wydając z siebie potężny ryk czułem się jakbym właśnie wyganiał swoje wnętrzności z wewnątrz. Znowu czułem łapy i mogłem otworzyć oczy. Przekręciłem się na bok, jednak coś na czym leżałem miało ograniczoną długość, więc uderzyłem z coś innego, znacznie twardszego, znajdującego się niżej. Znów stęknąłem z bólu.
- Może byście mu pomogli? - powiedział głos, którego wcześniej nie słyszałem.
Poczułem jak coś mnie podnosi i kładzie na poprzednim miejscu. Przede mną stała wysoka istota, samiec. Był ubrany tak jak istoty, które złapały mnie w Hijau, jednak był grubszy. Nie wisiał mu brzuch, ale jego ręce i nogi były znacznie szersze, a to coś co miał na sobie przylegało do jego brzucha.
Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem. Nie rozczytałem tego wyrazu, byłem bardzo słaby w rozpoznawaniu uczuć.
Szybko odwrócił wzrok.
- Stoicie jak idioci - wycedził sucho.
Miał szorstki i pełen ironii głos.
Spojrzałem tam gdzie on i zauważyłem Ostry-Pysk. Zapomniałem jak się nazywał, ale wiedziałem, że kiedyś mi to powiedział.
- Witaj w naszej bazie, Poddany 183 - powiedział szczerząc zęby ten sam samiec.
- Konrad, błagam cię, możesz wyjść? Nie zaprosiliśmy cię tu - powiedział Ostry-Pysk.
Wzruszył ramionami i się oddalił. Rozejrzałem się dookoła. Wszędzie były rozstawione te dziwne cośki na czterech patykach, które widziałem także w Hijau. Doczepiono do nich sznurkami dziwne pudełka na których wyskakiwały jakieś znaki.
- Pamiętasz mnie? - zapytał Ostry-Pysk.
Zignorowałem go i rozglądałem się dalej. Na przeciwko mnie stali dwaj inni mężczyźni z Hijau i jakaś samica z niebieskim futrem. Po chwili zauważyłem, że dzieliła nas niewidoczna powierzchnia. Światło odbijało od niej i raziło w oczy.
Złapałem się za pysk i poczułem coś dziwnego, a raczej czegoś brak. Moje futro. Spojrzałem w dół. Miałem na sobie coś podobnego jak reszta osób, ale w innych kolorach.  Wstałem i zacząłem krążyć. Ziemia była twardsza niż w Hijau i dziwnie fioletowa. Dookoła nie było drzew, jedynie białe powierzchnie, nie licząc tej niewidocznej.
- Pamiętasz jak się nazywam? - zapytał ponownie Ostry-Pysk. Pokręciłem głową. - Jestem Dylan...
- Dylan, odsuń się od niego, a najlepiej to wyjdź, zajmujesz za dużo miejsca - przerwał mu ktoś inny - Ja jestem Edgar i ucieszę cię, zaraz otrzymasz kolejne zastrzyki - zwrócił się do mnie.
- A co jeśli się nie zgadzam? - zapytałem.
Edgar wzdrygnął się na dźwięk mojego głosu.
- Jeśli się nie zgodzisz to ukłuję cię trzy razy mocniej - powiedział dziwnie wykrzywiając twarz.
Spojrzałem na niego zdezorientowany.
- Chcę do Hijau - powiedziałem słabo.

5.12.2015

Rozdział drugi "Ja, Toivo"

- Mieliście zaczekać na m ó j sygnał – starałem się opanować gniew, jednak czułem, że lada moment to on przemówi. Siedzieliśmy w samochodzie i zmierzaliśmy do Dinding. Na siedzeniu za mną leżał nieprzytomny ember-allat. Samochód podskakiwał jadąc po kamiennej ścieżce, a nieprzytomny chłopak skakał góra-dół-góra-dół. - Znowu by nam uciekł, tak jak i ta ruda – powiedział szczerząc zęby Irving - A tak to już go mamy i jedziemy wesoło do bazy. Irving miał 20 lat. Liczył około dwóch metrów wzrostu i miał jasne, tępe oczy. Ciemna grzywka zawsze niechlujnie opadała mu na twarz, a usta delikatnie ustawiały się w łobuzerski uśmiech. - Carmen – poprawiłem go – I ona jest brunetką… Mniejsza. Oni powinni nam zaufać i sami chcieć wrócić. Zaufanie jest niezbędne do resocjalizacji. Nie używamy siły i przemocy, nie chcemy dawnego świata tylko nowego, lepszego. - Zaufa nam w bazie – zaśmiał się Irving. - Niech cię czarci chwycą z taką pustą mózgownicą – odezwał się nagle Quinn – Dylan, nie kłóć się z głupim bo postronni nie zauważą różnicy - zwrócił się do mnie podając butelkę z Whisky. - Zabierz tą morderczą maszynę z moich oczu- mruknąłem przewracając oczami.
Quinn był ode mnie młodszy o pięć lat. Z wyglądu przypominał typowego naukowca. Miał krótkie jasne włosy, skórę z bliznami po trądziku i duże okulary. Nie należał do odważnych, ale był mądry. Często sypał cytatami ze starych książek. Bał się przygód, a na ekspedycje wysyłano go jedynie po to aby wszystko opisywał. Posiadał o wiele bardziej rozbudowane słownictwo od wszystkich w bazie. Byliśmy coraz bliżej bazy.Zamieniłem się miejscem z Quinnem, który obawiał się, iż nieprzytomny chłopak na siedzeniu nagle się obudzi. Bał się „mutantów”, opowiedział mi o tym gdy podczas jednej z ekspedycji pokazałem mu Carmen. Dziewczyna spała wtedy na jednym z drzew. Zawołałem go cicho, a on zrobił się blady. Musiałem zawołać Konrada, który wtedy nam towarzyszył, aby pomógł mi go przenieść do namiotu. Wyglądało to śmiesznie, a jednocześnie niepokojąco. Gdy Quinn doszedł do siebie powiedział nam o swojej fobii. Nagle ember-allat otworzył oczy. Podskoczył tak gwałtownie, że prawie wypadł z naszego Bronto Landole , którego pieszczotliwie ochrzczono w bazie Białą Falą. - Spokojnie – mruknąłem widząc jak Quinnowi i Irvingowi trzęsą się dłonie.
Samochód zjechał na pobocze i wyhamował z piskiem opon. - Hi-ja-u – wydyszał podnosząc się z podłogo samochodu. Quinn pobladł i szybko wysiadł. Irving przewrócił oczami i zasunął okna, aby ember-allat nie mógł uciec. - Jedziemy do twojego domu. Chcemy naprawić kilka spraw - powiedziałem i zaraz tego pożałowałem - Rozumiesz mnie ? – zapytałem po chwili ciszy. - Hi-ja-u dom – powtórzył jak gdyby się dusił.
Miał jasne, lekko rudawe włosy sięgające łopatek i bladą skórę. Na lewym policzku widniała poszarpana blizna. Ubrany był w skórę jakiegoś zwierzęcia, która jedynie zakrywała jego czułe miejsce. Był bardzo chudy i brakowało mu mięśni. Duże ciemnozielone oczy patrzyły na mnie ze strachem. - Hijau nie jest twoim domem. Dom jest tam gdzie rodzina. Urodziłeś się w Digding i to ono jest twoim domem. - Hijau dom - powiedział bardziej stanowczo.
Miał ciepły, ale schrypnięty głos. - Kto cię nauczył ludzkiej mowy? - zapytałem. Ember-allat przyłożył dwa palce do lewego ucha i skulił się wydając z siebie dziwny odgłos. - Masz jakieś imię ? - Poddany 183… - powiedział zdezorientowany zmianą temat. Mimowolnie prychnąłem. Chłopak popatrzył na mnie dziwnie. - Wybacz. Poddany 183 to nie imię. Imię to na przykład Irving, Kiara, Konrad. 
Zobaczyłem na twarzy towarzysza uśmieszek gdy wymieniałem jego imię. - Jak masz na imię? - zapytał chłopak. - Jestem Dylan- odpowiedziałem ciepło. - Dylan to nie Hijau… - Tak, nie jestem z Hijau, ty nie jesteś z Hijau, Quinn nie jest z Hijau. Nikt z nas nie jest z Hijau. Poddany 183 wzruszył ramionami i ponownie usnął.
Siedziałem chwilę zdezorientowany, a Irving zaczął się śmiać. Gdy Quinn zdał sobie sprawę, że „mutant” postanowił pójść spać wsiadł do Białej Fali i zaczęliśmy dyskutować. - Nie ucieka. - Nie gryzie. - Mówi. - Nie warczy. - Rozumie. - Myśli.
- Pyta. - Powtarza. - Stop ! Fakt, faktem jest inny niż Carmen i Wiktor, ale to nic nie znaczy. Może okazać się naszą nadzieją i szansą, ale jednocześnie zgubą i porażką. Teraz musimy zmusić go aby chciał się zmienić…
- A podobno mamy ich do niczego nie zmuszać - powiedział przekręcając kluczyk Irving.
Przewróciłem oczyma. Przed oknem mignęły mi włosy Carmen. Hijau zaczęło znikać, a przed Białą Falą pojawiły się zarysy szarości bram Dinding. Przejeżdżając pod murami poczułem ukłucie w brzuch. Wiedziałem, że rozpętałem wojnę.
**********************************************************************************************************************************

1.12.2015

„Czy znowu zejdą się kiedy oboje, ażeby powiedzieć sobie cały sekret o kamizelce?…” - Bolesław Prus, "Kamizelka"

W piątek nauczyciel zadał naszej klasie nową "lekturę". Ujmuję słowo to w cudzysłów, gdyż jest to nowelka licząca zaledwie siedem stron. Napisał ją Bolesław Prus, a jej tytuł to "Kamizelka".

Autor nowelki, którą jest moja lektura. Naprawdę nazywał się Aleksander Głowacki i pochodził z Hrubieszowa. Tworzył w okresie pozytywizmu. Poznając pozytywizm na poprzednich lekcjach stwierdziłam, iż jest najciekawszą do tej pory epoką.

Pytając mamy, czy czytała "Kamizelkę", ta odpowiedziała "tak" i dodała, że płakała przy niej. Razem z mamą mamy niezwykle podobny gust literacki, dlatego pomyślałam, że ta książka wzruszy i mnie. Tak się nie stało. Fakt, faktem, nowelka jest smutna, aczkolwiek narrator opowiada wszystko z niezwykłą lekkością i trzeba chwilę pomyśleć zanim zrozumie się treść.

Tożsamość narratora nie jest do końca znana. Wiemy o nim jedynie tyle, iż jest sąsiadem głównych bohaterów. Kochające się małżeństwo, właśnie ta dwójka jest w centrum wydarzeń. Mąż choruje, a żona o niego dba i mocno go kocha. Mężczyzna nosi tytułową kamizelkę.